W dzieciństwie marzyłem zostać kosmonautą. Pod koniec liceum pojechałem do Dęblina, jednak wpływ rodziców na moją decyzję w tamtych czasach był przeważający. Przestraszyłem się testów zdrowotnych. Wybrałem Politechnikę Warszawską i wydział Elektroniki. Studia były czasochłonne i nie miałem okazji zrealizować swoich marzeń o lataniu. Później rodzina, praca, dzieci - a ja ciągle nie wiedziałem co tracę. Teraz dopiero, gdy dzieci prawie odchowane, sprawy zawodowe i mieszkaniowe ustabilizowane, przyszedł czas na urzeczywistnianie marzeń. Najpierw od paru lat w wakacje jeździłem na lotnisko Bagicz lub Zegrze Pomorskie i tam latałem jako pasażer AN-2, Gawronem , kilka razy motolotnią, Cesną, śmigłowcem, akrobacje Zlinem 142. Kiedy stwierdziłem, że mi to nie wystarcza, a sprawy zawodowe dały mi trochę czasu, postanowiłem nawiązać kontakt z Aeroklubem Warszawski. Najpierw pojechałem kilka razy na Babice i do Chrcynna, aby przyjrzeć się działalności aeroklubowej. Przed wyborem, co mnie najbardziej interesuje próbowałem nawiązać kontakt z pilotami, szybownikami, motolotniarzami. Jednak najbardziej przystępni okazali się spadochroniarze. Stwierdziłem, że zawsze chciałem przeżyć skok na spadochronie. Nie było z tym problemu, prawie od ręki, bez zbędnych badań i formalności można skoczyć z instruktorem w tandemie. Skoczyłem. Jednak nikt mnie nie uprzedził, że podczas skoku w tandemie można się zarazić chorobą, która nazywa się spadochroniarstwo. Po skoku stwierdziłem, że to jest to czego szukałem od zawsze. Wcale nie nurkowanie czy pilotowanie samolotu, lecz właśnie skakanie z całkiem sprawnego samolotu. Martwię się, bo jest to chyba nieuleczalne - jedyny sposób na łagodzenie objawów tej choroby to ciągłe skakanie...